Jedna z tych sobót, która już tydzień wcześniej przestaje być wolną, leniwą sobotą bez zegarka i kalendarza. Jeden z tych sobotnich wieczorów, gdy wracamy: ja, dwoje zmęczonych dzieci, ich brzuchy pełne budyniu i babeczek z kolorową posypką oraz dwa baloniki.
Zaliczyliśmy właśnie ostatni punkt z napiętego sobotniego rozkładu jazdy: przyjęcie urodzinowe dla dzieci. A właściwie przedostatni, bo ostatni brzmi: powrzucać dzieci do łóżek i wymknąć się na kilka chwil, bez książeczek, spodni na zmianę w rozmiarze 98, wody do picia, plastikowego statku kosmicznego i szmacianej lalki, bez dodatkowej pary rąk, z wyłączoną funkcją "oczy wokół głowy".
Jeszcze tylko kilka kilometrów, dwadzieścia minut...
Pod domem okazuje się jednak, że zapomnieliśmy o króliku, pluszowym króliku MŁODSZEGO. Siedzi pewnie jeszcze na imprezie, wydłubuje confetti z uszu, dojada ostatnie chrupki i być może wcale nie tęskni za MŁODSZYM i ciągłym szarpaniem za uszy, ale.. Przecież równie prawdopodobnym było, że pluszak siedzi w kącie, bródka mu drży, choć tak bardzo chciałby się nie rozpłakać, a uszy tęsknią za mocnym uściskiem MŁODSZEGO. Jeszcze bardziej prawdopodobnym było to, że MŁODSZY bez królika nie zaśnie, urządzi awanturę, matki z objęć nie wypuści, o wypadzie na miasto będzie można zapomnieć, chyba, że z MŁODSZYM przyczepionym do nogi, MŁODSZYM rozpaczającym, czyli po prostu MŁODSZYM-bez-królika.
Szybka zmiana planów- wracamy na pourodzinowe zgliszcza: ja, dzieci, brzuchy i baloniki. Kilka kilometrów w dwadzieścia minut! Pierwszy raz myślę sobie, że to dobrze, że urodzinowe przyjęcia odbywają się w sobotnie popołudnia, poza godzinami szczytu i komunikacyjnego paraliżu.
Królik siedzi już na kolanach MŁODSZEGO, MŁODSZY jeszcze czasem pociąga nosem. NAJMŁODSZA balonikowi, z którym zdążyła się już podczas jazdy z punktu A do punktu B i z powrotem zaprzyjaźnić, prawi komplementy, że zielony, że ładnie zielony, choć ona woli pomarańczowy, że okrągły, że ładnie okrągły, jak piłka i jak głowa... A ja..., ludzka naiwność nie zna granic, znów układam sobie w głowie plan. Jeszcze kilka kilometrów, kilkadziesiąt minut i wyrwę się z macek dzieci, ich brzuchów, baloników i królika, bo dzieci zasną w samochodzie, a ja je tylko powrzucam do łóżek i...
- Księżyc! Jest księżyc!- NAJMŁODSZA pokazuje palcem na fragment nocnego nieba widoczny za swoim oknem (czyt. oknem, przy którym siedzi, a przez które nie może nikt inny patrzeć bez jej zgody).
- Gdzie? Gdzie?!
- Za moim oknem. Możesz popatrzeć. Widzisz?
- Tak, jest, ale... Nie ma kawałka. Brakuje księżyca, mamooo!
No tak. Kilkanaście dni temu dzieciaki odkryły księżyc. Trudno go było nie zobaczyć, zaglądał nam do okna, jasny, okrągły (jak piłka, jak głowa, jak balonik) i rzucił czar na dzieci. Odtąd codziennie wypatrywały księżyca. Zapominali o myciu zębów, wkładali piżamy na lewą stronę, czasem nie pamiętali nawet, by się pokłócić o miejsce podczas wieczornego czytania, ale o tym, by przykleić nosy do szyby, wypatrywać i nawoływać pamiętali co wieczór. Tylko, że księżyc od tego czasu się nie pojawił, schowany za chmurami, nie dawał się namówić, a nawet przekupić:
- Chodź księżycu, dam Ci moją czapkę i zaśpiewam Ci o lali. Chodź.
- No księżyc, nie bądź wiśnia, pokaż się.
A księżyc, wiśnia (!), chował się. Aż do tego sobotniego wieczora.
- Mamoooo, słyszysz, brakuje księżyca! Jakby ktoś... ugryzł kawałek.
- No tak, ale dzieci... Przecież widzieliście nie raz księżyc na obrazkach. Nie zawsze jest okrągły, czasem jest jak rogalik, czasem jest jak połówka jabłka...
- Ale nasz był okrągły...- MŁODSZY marszczy czoło.
- Jak balonik!- dodaje NAJMŁODSZA.
I uwierzcie, że chciałam wytłumaczyć dzieciom, to co nawet dla mnie nie jest do końca jasne, układałam w myślach, ze strzępów mojej astronomicznej wiedzy, jako tako logiczną i prostą opowieść, ale nie dano mi już dość do głosu.
- NAJMŁODSZA, myślę, że ktoś ukradł księżyc, na razie kawałek, bo księżyc jest bardzo duży, setnaście (sic!) razy większy od Twojego balonika i nie da się go całego ukraść od razu, bo się do worka złodzieja nie mieści i jest ciężki jak dwa dźwigi!
- Ukradł?
- Ukradł! I my musimy złodzieja znaleźć, wziąć mu ten kawałek księżyca i odnieść na miejsce.
- Tak, musimy zabrać złodziejowi, bo to nasz księżyc! A taki jest popsuty!- NAJMŁODSZA pokazuje na nieszczęsny księżyc.
- Tak. Pójdziesz ze mną do złodzieja?
- Pójdę! I weźmiemy balonik!
- To dobry pomysł! Weźmiemy balonik i jak znajdziemy złodzieja, a złodzej będzie spał, to mu przy uchu pękniemy balonik i będzie takie "buuuuuuum", że złodziej ucieknie!
- Mój balonik?! Ja nie chcę pęknąć mojego balonika!
- Albo balonik, albo księżyc...- westchnął MŁODSZY.
- No dobra.- NAJMŁODSZA mocniej zacisnęła rękę na sznurku, do którego końca przyczepiony był balonik, ten sam, który za chwilę miał pęknąć.
- A potem weźmiemy balonik i odniesiemy go na niebo. Tylko, że to jest bardzo wysoko...
- Może pójdziemy po drabinie?
- Nie, drabina jest za mała... Już wiem!- MŁODSZY aż podskoczył w foteliku.- Podrzucimy ten kawałek wysoko, tak na raz..., dwa..., trzy! Do góry!
- Do góry!!!- NAJMŁODSZA wzięła zamach i podrzuciła na próbę kawał księżyca, ten co to jeszcze jest w złodziejskich rękach, wysoko w górę.
Dojechaliśmy pod dom: ja, dzieci, ich brzuchy, baloniki (w tym jeden pewnie już niedługo pęknięty) i królik. Podczas wieczornego ceremoniału, którego mimo moich usilnych starań nie udało się przyspieszyć, MŁODSZY i NAJMŁODSZA opowiedzieli o swoim księżycowym planie STARSZEMU. A mi w głowie już układał się schemat: oni opowiadają, STARSZY im na to strzela krótki wykład o tajemnicach wszechświata (na pewno bardziej fachowy od mojego), a na koniec słychać tylko smutne, pełne rozczarowania "aha..." moich od tej chwili ciut bardziej dorosłych maluchów... Zapomniałam jednak, że to nie była leniwa, nudna, przewidywalna sobota, o jakiej marzę od miesięcy:
- Świetnie to obmyśliliście. Jestem z Was dumny. Jakbyście potrzebowali mojej pomocy to spoko, dajcie tylko znać. Myślę sobie, że najważniejsza jest jednak obserwacja. Może ten kawałek się znajdzie... Może odpadł, jakiś kosmita przypadkiem zobaczy go i sklei księżyc. Musicie patrzeć, jak zwykle, codziennie...
Jestem spóźniona. Trzymam w ręku kubek kawy, bo kawa najlepsza, gdy się przyjechało samochodem, gdy właśnie umyło się dwa razy zęby, założyło dwie piżamy, przeczytało książeczkę na dobranoc, naciągnęło dwie kołdry pod szyje. Patrzę na mniej lub bardziej nieznajome twarze i tych kilka znajomych. Zastanawiam się, czy ktoś z nich dziś wieczorem choć na chwilę spojrzał w niebo, czy księżyc jest, czy świeci, czy dużo go brakuje... A to przecież bardzo ważne, dla NAJMŁODSZEJ i MŁODSZEGO przez chwilę najważniejsze na świecie...
Tych, co spoglądają uspokajam, że gdyby nawet doszło do najgorszego: tego kawałka brakowało dłużej, albo co gorsza zniknąłby cały księżyc, w ciągłej gotowości czeka ekipa ratunkowa, gotowa odzyskać księżyc, uwolnić i podrzucić wysoko, tak wysoko, bardzo wysoko, że trzeba jęknąć, zamachnąć się i mocno podskoczyć... a księżyc wróci na miejsce. Śpijcie więc spokojnie...
Uffff, dobrze wiedzieć, że ratownicy czuwają i księżyc uratują. ;)
OdpowiedzUsuń